Kierunek na Ljubljanę obieram późnym popołudniem, po całym dniu byczenia się na słońcu i kilku pizzach :] Słowenia wita mnie wspaniałym krajobrazem, nasyconymi zielenią polami wiszącymi w rozległych dolinach wśród gór. Droga, początkowo elegancka i jakością nie ustępująca odcinkowi włoskiemu, zaczyna zwolna falować koleinami, zwęża się i wije... Autostrada przez góry dopiero się buduje – widać jej świeże struktury wmontowane we wzniesienia, tuż nad obecną, zakręconą, oficjalną magistralą łączącą Ljubljanę i Rzym. Bliżej stolicy jest nieco lepiej, jednak wielokilometrowe korki blokują swobodny przelot... Zaskoczonemu wędrownemu motocykliście okazuję się nadspodziewaną uprzejmość i większość kierowców zwalnia „białą linię” przed dziobem sokoła... Później dowiaduję się o prawdopodobnym źródle tej niezwyczajnej grzeczności ;D
Wg. Doroty i Mirka, którzy goszczą mnie szczodrze w Ljubljanie, wizerunkiem przypominam lokalnego policjanta na motocyklu :P Może to
>>> dlatego po wjeździe do miasta, przez całą drogę do centrum towarzyszy mi ogon w postaci policyjnego furgonu...
Ljubljana przypada mi bardzo do gustu :) To miasto ciepłe, otwarte i przyjazne, mimo oczywistych brutalnych naleciałości socrealu. Starówka ciągnie się wzdłuż rzeki opływającej zamkową górę. Sam zamek przypomina trochę ten z Edynburga, z czym zgodzi się pewien Anglik zagadnięty przy fosie, kiedy to oczekuję (aktywnie zwiedzając ;) na Dorotę. Trochę jej się zchodzi, więc zaliczam koncert na barce pływającej w okolicy najsławniejszego punktu miasta – Trójmościa. Ljubljana w piątkowy wieczór tętni życiem, nadrzeczne restauracje i bary pełne są roześmianych ludzi. Za dnia za to uliczki Starego Miasta wypełnia morze turystów, przechadzających się pomiędzy kramami z najróżniejszymi szpargałami, kwieciem, pamiątkami. Spacerując z Dorotą i Mirkiem, którzy twierdzą, że Ljubljana poza tą okolicą oferuje niewiele ciekawego, odkrywam kolejne uroki tego miasta; nadrzeczna galeria malowideł jakichkolwiek, pomnik słoweńskiego poety piszącego dla ukochanej 13-to latki wyrzeźbionej w murze kamienicy nieopodal, pchli targ jak te mikro-Sukiennice. Wjazd motocyklem o zmierzchu na zamkową górę to nie to samo co wspinaczka w samo południe, więc dopełniam i tego drugiego, by nacieszyć oczy panoramą miasta na tle odległych Alp i przekonać się, że mury twierdzy pełne są nudnej współczesności :P Ekstrawagancja wkradła się w trzewia dziedzictwa, co wcale nie zniesmacza, nawet pamiętając o plastikowej krowie wiszącej do góry nogami pod sufitem meksykańskiego pubu mieszczącego się w leciwej, okazałej kamienicy na starówce. Na podobne miejsca natrafiamy w sobotni wieczór w towarzystwie Oli.
Pora opuścić przytulne gniazdko w Ljubljanie i podążyć dalej na Wschód. Decyzja o pominięciu Polski i przyłączeniu się do wielkiej krucjaty gdzieś nad Morzem Czarnym została podjęta :) Zostaję na południu, gdzie droga ekscytuje nieznanym, a każdy dzień ma smak przygody... Tak naprawdę, to jest tu jakby nieco cieplej... ;P